Mosiele Africa #16 – Święta w sierpniu
Dawno, dawno temu… Ktoś powiedział „Święta, święta i po świętach”. Cóż za mądrość życiowa. I zawsze aktualna. Ale mimo wszystko wróćmy jednak do tych świąt. Kiedy tak siedziałem przy świątecznym stole i jedliśmy ryby (niestety nie tylko) to jakoś tak przypomniały mi się afrykańskie posiłki. Te zwykłe, nieświąteczne. Chociaż biorąc pod uwagę ich zawartość, dla nas Polaków to z pewnością były posiłki „od wielkiego święta”. No bo któż codziennie je ośmiornice, kraby morskie, kalmary czy homary. Zresztą niewielu z nas jest na nie stać. No bo za takiego świeżego, niemrożonego homara to musielibyśmy zapłacić w restauracji chyba z 500 zł, jak nie więcej. Bo przecież tu u nas to takie egzotyczne danie. U nas, ale nie w Afryce, zwłaszcza tej leżącej blisko jednego z wybrzeży oceanicznych (Indyjskiego na wschodzie czy Atlantyckiego na zachodzie). Tam te przysmaki, które niejednokrotnie są na wyciągnięcie ręki, nie są ani niczym egzotycznym, ani tym bardziej czymś drogim. Zresztą zasada w Afryce, jak i na całym świecie jest ta sama – im biedniejszy kraj tym tańsza żywość. Proszę popatrzeć na Skandynawię czy Amerykę Północną i porównać to z Zimbabwe, Tanzanią czy Nigrem. Wszystkich nas musi być stać na jedzenie. Tych niewiarygodnie biednych, żyjących poniżej granicy ubóstwa – też.
Wróćmy jednak do „Uczty od Święta”. Kiedy w ubiegłym roku gościłem na Zanzibarze stołowałem się w lokalnych restauracjach (chociaż trafniej byłoby nazwać je jadłodajniami). Szczególnie jedna z nich przypadła mi do gustu – w samym centrum Nungwi (mała osada na samym końcu Zanzibaru – asfaltowa droga zresztą kończyła się w tej miejscowości – potem już tylko Ocean Indyjski). Lubiłem tam przesiadywać, bo brak ścian sprawiał że można było spokojnie sączyć świeże soki z ananasów, mango, pomarańczy, liczi, arbuza, bananów… I obserwować niespiesznie płynące życie „tambylców”. Czasami chłopcy grali w piłkę, czasami ktoś przeganiał stado krów albo kóz, czasami dzieci wyszły z pobliskiej szkoły, ktoś tam targował się na pobliskim stoisku. Słowem życie. A przypomnę – w Afryce życie toczy się na ulicy. To tu spotykają się wszyscy, tu wymienia się najnowsze wieści, tu się kupuje i sprzedaje, goli, pierze, układa włosy, tu się je i niejednokrotnie śpi. I kiedy tak jednego dnia zgłodniałem to… Postanowiłem zaszaleć. A co, w końcu raz się żyje.
Poprosiłem kelnerkę (cała restauracja była prowadzona przez kobiety, co w muzułmańskim kraju jest wciąż rzadkością) i zamówiłem homara. To, że będzie świeży – byłem ABSOLUTNIE PEWIEN – po pierwsze do Oceanu Indyjskiego było z mojego krzesła jakieś 200 m. Po drugie – nikt tam nie miał lodówek, nie mówiąc już o zamrażarkach. No bo po co komu lodówka w miejscowości, w której prąd jest równie często jak go nie ma. Zresztą „mega-spiżarnia” rozpoczynała się 200 m stąd. Po jakimś czasie (naprawdę nie wiem jakim, zresztą w Afryce nie ma to najmniejszego znaczenia), pani przyniosła mi mojego homara. A w sumie to tak naprawdę półtora homara. Dostałem trzy połówki przecięte wzdłuż i upieczona na grillu. Do tego frytki, świeże warzywa no i koktajl bananowo-kawowy.
O mój Boże – nawet dziś gęba mi się śmieje na samo wspomnienie. Jak smakuje homar? Bardzo delikatne mięso praktycznie neutralne w smaku. W ogóle nie było go czuć rybą ani innymi owocami morza. Jeżeli już do czegoś porównać – to myślę, że najbliżej temu było do pangi – ryby, która nie smakuje jak ryba, albo do dobrze zrobionej krewetki tygrysiej. Jeżeli nigdy Państwo nie jedli – proszę spróbować. Naprawdę dobre!
Kiedy zaspokoiłem głód i ciekawość (jak to jest z tym homarem…), przyszedł czas zapłaty. Trochę się obawiałem – no bo to homar itd. I co? I okazało się, że za całość, w przeliczeniu na nasze rodzime złotówki zapłaciłem 52 PLN!!! WOW! Przez kolejne dni przesiadywałem w tej restauracji i zajadałem się takimi rzeczami, że nie jestem w stanie powtórzyć wszystkich tych nazw. Taaaa… Ubiegłoroczne święta przyszły w sierpniu!
Mzungu Roland (Longiszu) Bury