Mosiele Africa #39 – Żaden wstyd
Jakiś czas temu miałem okazję porozmawiać z jednym ze stałych widzów i czytelników Mosiele Africa. Rozmawialiśmy o podróżowaniu, o odwadze, o bezpieczeństwie. O odwadze w podróżowaniu i o bezpieczeństwie podczas podróży. Po raz kolejny padło pytanie czy ja się nie boję tak podróżować po Afryce, bo przecież tam jest tak niebezpiecznie. Są wojny, dzikie zwierzęta, choroby, bandyci i złodzieje.
Ręce opadają, słowo. Wojna, to jest u nas w Europie. I to dosłownie, tuż za płotem. A propos dzikich zwierząt – co i rusz czytamy o tym jak dziki sieją postrach na osiedlu w Olsztynie czy na nadmorskiej plaży. Co do chorób – cóż, są wszędzie. I jak pokazała ostatnia pandemia – bezwzględna izolacja w domu na nic się nie zdała. Na COVID zmarło nieporównywalnie więcej Europejczyków niż mieszkańców Afryki. A bandytów i złodziei spotkamy na każdym polskim osiedlu. Brutalna, ale absolutna prawda. I tak po kilkuminutowej dyskusji doszliśmy do wniosku, że łatwiej zginąć w Europie od bomby podłożonej przez jakiegoś idiotę niż na ulicy Kampali, Harare czy Wagadugu. Aha i ludożerców też już nie ma, dzikie zwierzęta nas też nie zjedzą, a Ebola nie zabije.
Ale mój rozmówca łatwo nie odpuszczał. Po tych wszystkich fałszywych ogólnikach podniósł kwestię, osobiste. Że on nigdy nie odważyłby się na taką „samodzielną” podróż bez sprawdzonego biura turystycznego. Doskonale! No bo cóż złego jest w korzystaniu z tzw. turystyki zorganizowanej (niezwykle nietrafione określenie, gdyż przed każdą podróżą ja też mam ABSOLUTNIE wszystko zorganizowane – tyle tylko, że przez siebie samego)? Ba, ja wręcz zdecydowanie, na ten pierwszy raz, polecam skorzystanie z biura podroży i „wczasów” nad Oceanem Indyjskim w Kenii, na Zanzibarze czy Madagaskarze. Jako pierwsze rozpoznanie, to zdecydowanie najlepsza opcja. Ja też tak „rodzinnie” zaczynałem. W 2006 roku podczas naszej wspólnej, rodzinnej podróży do Afryki skorzystałem z biura podróży (córki miały wtedy odpowiednio 10 i 8 lat). I kiedy okazało się że wszyscy łyknęli afrykańskiego bakcyla można było zacząć planować inne, dalsze i bardziej samodzielne podróże. A to szalenie ważne, bo wielokrotnie organizując podróże do Afryki zabierałem ze sobą różnych ludzi. I nie wszyscy zapadali na tę „nieuleczalną afrykańską chorobę”. Byli tacy, którym przeszkadzało dosłownie wszystko i dla których był to ten pierwszy i pewnie ostatni raz za równikiem. Ale byli też tacy jak nasza znajoma Agata, która rok po naszej wspólnej podróży wróciła do ugandyjskiego sierocińca na półroczny wolontariat.
Tak więc nie wstydźmy się korzystać z ofert biur podróży. Nie wstydźmy się pojechać na wczasy do nadmorskiego (a raczej nadoceanicznego) hotelu. Tylko nie tkwijmy w tym hotelu jak kołki w płocie. Warto skorzystać z jednej z ofert na safari, na nurkowanie na rafie koralowej, na odwiedzenie lokalnych atrakcji. A wieczorem przy kolacji posłuchać lokalnych zespołów czy popatrzeć na prezentacje lokalnych plemion i ich kultury. Tak jak my w jednym z hoteli na słynnej kenijskiej Diani Beach (30 kilometrowa bielusieńka plaża, uznawana za jedną z najpiękniejszych plaż świata) w 2009 roku. A wtedy jest szansa że i Państwo zapadną na tę tajemniczą afrykańską chorobę, która uzależnia na całe życie.
Mzungu Roland Bury