Michał w Rzymie: Może nie czuć tego, ale kocham jeść [cz.7]
Jedzenie jest dla mnie jedną z najmilszych rzeczy. Celebruję jedzenie, przygotowuję się do jedzenia i nie cierpię kompromisów, jeżeli chodzi o dobrą kuchnię.
Zanim gdzieś pojadę wielokrotnie sprawdzam, jakie są regionalne dania w okolicy, do której się wybieram, co jest specjałem, a także gdzie, kiedy i co jedzą miejscowi. Uważam, że nie sposób poznać inny kraj nie jedząc i nie pijąc tego samego, co ludność lokalna. Dlatego, gdy tylko wybrałem hotel, zacząłem poszukiwać trattorii, w której będziemy mogli się stołować. Na pierwszy rzut oka jest to bardzo proste zadanie. Wystarczy przecież znaleźć czynny lokal lub sprawdzić, ile dane miejsce ma gwiazdek na Google. Niestety, jak wszyscy wiemy, pozytywne opinie w dzisiejszych czasach kupuje się podobnie jak ziemniaki i nie jest to wystarczająca dla mnie rekomendacja.
Trattoria Antico Falcone, na Via Trionfale 60, ujęła mnie niewysoką oceną na Google (4,5 na 1030 opinii), ale tym, że większość recenzji tej restauracji była pisana przez rodowitych Włochów. Większość z nich to zachwyt nad miejscem, gdzie można zjeść jak u mamy albo spróbować kuchni rzymskiej takiej, której nigdzie już nie ma. Takie teksty były dla mnie wystarczającym argumentem, aby bezpośrednio po przyjeździe skierować tam swoje kroki i nie rozczarowałem się ani razu.
Trattoria była czynna od 12.30 do 15:00 i od 19:30 do 23:00. Była tym miejscem, w którym codziennie kończyliśmy nasz dzień.
Karta zawierała najbardziej znane dania kuchni lokalnej. Miałem możliwość spróbowania tutaj takich hitów rzymskich, jak smażony w cieście kwiat cukini, tiramisu, supli, Cacio e pepe – makaron z pieprzem i serem Pecorino Romano, spaghetti Amatriciana i mojej ulubionej Carbonary, tutaj zrobionej z podgardla świniego, oczywiście bez śmietany, z samymi żółtkami.
Czwartego dnia moja żona zwróciła mi uwagę, że poza menu istnieje czarna tablica zapisana białą kredą, gdzie obsługa restauracji wypisuje dania nie znajdujące się w karcie. Widząc w przelocie menagerke restauracji (ta mnie już kojarzyła jako Mikaelo ) powiedziałem jej, że jestem Polakiem, i że bardzo chciałbym spróbować typowej kuchni rzymskiej, a następnie poprosiłem ją, aby przygotowała mi dania najbardziej typowe dla Rzymian z najbliższej okolicy, którzy stołują się w jej tratorii. (Użyłem do komunikacji własnej mieszanki: włoskiego, angielskiego, łaciny i francuskiego). Już po chwili na stół wjechały pierwsze dania, z których większości próżno byłoby szukać w karcie, choć znajdowały się na wspomnianej tablicy. Jednym z nich były flaki w sosie pomidorowym z serem Pergamino Romano, kolejnym serca, żołądki i wątróbki drobiowe podawane z makaronem wstążkami, duszone w sosie pomidorowym, podawane z serem Pecorino Romano, na ostatku zaś przepyszna wołowina, która rozpływała się w ustach (10-12€ za danie). Na deser zjadłem zupa inglese; ciasto, które składało się z kilku warstw naprzemiennie ułożonego biszkoptu nasączonego ponczem z owoców tropikalnych z lekkim posmakiem migdała, przełożonych kremem jak z tiramisu.
Niezwykle smakowały mi także tutejsze wina domowe (8€ za litr w Falcone), które – choć nazywały się winami domowymi, to były w istocie pysznymi winami wytrawnymi z lokalnych winnic położonych niedaleko Rzymu. Wśród różnych atrakcji dzisiejszego dnia, poza ponowną wizytą w Bazylice Świętego Piotra, gdzie tym razem byliśmy na tyle wcześnie, że mogę powiedzieć, iż byliśmy w pierwszej setce osób, które weszły do środka, byliśmy także na Zatybrzu i na bazarze spożywczym w dzielnicy Triumfalnej, w której mieszkamy.
Na bazar składa się około sto stoisk z mięsami, szynkami, serami i owocami. Było to dla mnie niezwykłe, kulinarne przeżycie, na swój sposób wzruszające, zwłaszcza, gdy doszedłem do stoisk z winami lokalnymi, które były lane bezpośrednio z beczek do przyniesionych przez klientów butelek w cenie od 1,7€ za litr. Wina te, mimo swojej niewielkiej ceny, niczym nie odbiegały od tych win butelkowanych, które zdarza mi się pić w Polsce, a kupować w pewnej sieci dyskontów z sympatycznym owadem w logotypie.
Innym aspektem Rzymu są desery. Śmiało mogę tu powiedzieć, że choć niespecjalnie lubię lody (w przeciwieństwie do mojej żony), to właśnie dziś zjadłem najlepsze w swoim życiu (smaki mango i kokos). Cena lodów rzymskich była niejednokrotnie niższa niż tych w Polsce. Przykładowo, dziś za 3,5€ dostałem trzy olbrzymie gałki, podczas gdy w tym roku na Starym Mieście w Warszawie gałka lodów kosztowała 7 zł, a w Łazienkach Królewskich 8. Cena 3,5€ za oszałamiającą jakość i genialne walory smakowe wydaje się w sumie niewielka.
Tutejsze tiramisu, choć nie należą do tanich, bo kosztują około 5€, zrobiły na mnie także dobre wyrażenie pokazując mi jak jeszcze wiele powinienem się nauczyć o tym deserze. Nie wiem czy mój problem polega na dostępie do słabej jakości sera mascarpone, czy na czymś innym, ale na pewno wiem, że wiele muszę się jeszcze uczyć. Tym, co mnie zainteresowało, było pistacjowe tiramisu, choć daje pierwszeństwo temu klasycznemu.
Podsumowaniem moich przeżyć kulinarnych niech będzie fakt, że w dniu wczorajszym wychodząc z trattorii zapowiedziałem jej menadżerowi, iż gdybym nie miał małżonki to poślubiłbym z pewnością ich kucharza, na co menadżerka odpowiedziała, iż przychodząc do nich mogę się cieszyć i żoną i kucharzem.
Michał Korwin – Szymanowski