Mosiele Africa #23 – Najdłuższe sekundy mojego życia
Dzisiejszy odcinek jest dla tych co lubią adrenalinę. Dużo adrenaliny. Tak duży kop adrenaliny, że aż nie da się zasnąć w nocy. Tak, tak, jest to możliwe. Ale zacznijmy od samego początku. Wiek Chrystusowy (33 lata) miałem już dawno za sobą. Prawie że zapomniałem już jak było na 40-tych urodzinach, ale wciąż kołatało mi się w głowie z licealnych lekcji j. polskiego mickiewiczowskie „a imię jego czterdzieści i cztery”. O! – to było przede mną. Tajemnicze 40 i 4. No i przyszedł ten dzień kiedy zostałem owym 40 i 4. W tym dniu, w dniu swoich 44. urodzin zrobiłem listę, rzeczy, które chciałbym zrobić do 50-tki. Jedną z pozycji na tej liście był… skok na bungee. A co, raz się żyje! Zacząłem zastanawiać się gdzie by to skoczyć, by było super-fajnie (bo to, że taką rzecz zapamiętuję się do końca życia – to pewne jak śmierć i podatki 😊).
Wtedy to też, szykowałem się do kolejnej wyprawy do Afryki. Tym razem miałem pokonać trasę od Kapsztadu w Republice Południowej Afryki do Wodospadów Wiktorii na granicy Zimbabwe i Zambii i z powrotem do Parku Narodowego Krugera przy granicy z Mozambikiem. A ponieważ zawsze szczegółowo przygotowuję się do wyjazdu, to dogłębnie poczytałem o wszystkich miejscach po drodze tak by niczego atrakcyjnego nie pominąć. I czytając o Wodospadach Wiktorii zauważyłem, że właśnie tam, z granicznego mostu rozpostartego nad kanionem Zambezi można skoczy w blisko 150 m przepaść. No to 2+2= 4. Postanowione – skaczę na Wodospadach Wiktorii.
A potem w styczniu 2012 roku światowe agencje doniosły, że podczas skoku australijskiej turystki w tym miejscu pękła lina. Kobieta wpadła do rzeki pełnej krokodyli. Ale pomimo związanych nóg dotarła jakoś do brzegu i poobijana wydostała się na ląd. Przeżyła. Tylko ja se pomyślałem: „O mój Boże przecież za pół roku ja tam mam skakać”. Skakać czy nie skakać? Po kilku dniach prawdziwej bitwy w głowie doszedłem do wniosku, że po takim incydencie to pewnie wszystko 10 razy sprawdzą zanim znów pozwolą skakać. Decyzja została podjęta.
No i przyszedł ten dzień 9 sierpnia. Zapamiętałem tą datę, gdyż tego dnia akurat obchodzę imieniny. Piękny prezent, nieprawdaż? Aby skoczyć najpierw trzeba było dopełnić wszelkich formalności w biurze po stronie zambijskiej. Podpisać wszelkie dokumenty: że jestem świadomy niebezpieczeństwa, że skaczę na swoją odpowiedzialność itp. Potem ważenie (nr skoku i waga zostały zapisane flamastrem na ręku) i powrót na most. Przed skokiem jeszcze krótka rozmowa z obsługą – jak to będzie wyglądało i co po kolei będziemy robić. Z całej tej rozmowy zapamiętałem pytanie czy skaczę po raz pierwszy? Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że tak. Pan zapytał czy się boję. Niekłamawszy i tym razem powiedziałem, że tak. Na co usłyszałem zaskakującą odpowiedź – „to dobrze, to znaczy, że możesz skakać”. Co się okazało? Gdybym się nie bał przed pierwszym skokiem to znaczyłoby, że coś z moją głową jest nie tak. Bo normalny, zdrowy psychicznie człowiek musi odczuwać strach przed skokiem w przepaść. Gdybym się nie bał… oznaczałoby to, że nie jestem zdrowy psychicznie.
Kiedy wyszedłem na ażurową platformę zawieszoną nad przepaścią zadałem sobie pytanie „Czy ja oby na pewno jestem zdrowy psychicznie skoro się na to zdecydowałem?”. Patrząc w dół (to najgorsze co można zrobić w takiej chwili) zastanawiałem się „dlaczego ja chcę popełnić samobójstwo?”. Dlaczego?!? Dlaczego?!? Dlaczego?!?
Związali mi nogi, okładali kostki ręcznikiem i dopiero na ten ręcznik założyli mocno ściśniętą opaskę do której przymocowana była linia. Sprawdzenie uprzęży wspinaczkowej i… i teraz miałem „podejść” do krawędzi i stanąć tak by połowa stóp wystawała. Cały czas trzymałem się tak mocno barierek, że pobielały mi aż knykcie dłoni. Marzyłem by nigdy nie musieć puścić się tych barierek, by zrezygnować, by uciec. A obsługa? Bezlitośnie poprosiła bym się wyprostował, bym puścił barierki. „Nieeeeeee”, chciało mi się krzyczeć, „Boże co ja robię” W duchu powtarzałem sobie żeby tylko lina nie pękła. Dla mnie trwało to wszystko bezlitośnie długo, ale na filmie, który potem oglądałem niezliczoną ilość razy, wszystko odbyło się w 3-4 sekundy. Najdłuższe sekundy mojego życia.
Raz, dwa, trzy… i lecę, naprawdę lecę. Głową w dół na spotkanie Zambezi. W pewnym momencie bardzo pomału, bez żadnego szarpnięcia zwalniam, zwalniam i wystrzelam z powrotem w górę (i to jest jedyny moment kiedy gardło podchodzi do brzucha, tak, tak dokładnie tak, gardło do brzucha, bo będąc do góry nogami tak właśnie jest). Co ciekawe podczas samego skoku nic takiego się nie odczuwa – a to dlatego, że działa ta sama siła pędu, która podnosi nam zawartość żołądka do góry na kolejce górskiej albo przy szybkim locie w dół jest skierowana ku górze, czyli de facto ku dołowi naszego organizmu. Pcha nasze żołądki w kierunku naszych stóp. No bo przecież to my a nie świat jest wtedy postawiony na głowie.
A potem jest już normalnie, wciągnięcie na górę i po wszystkim. Chociaż nie do końca. Bo tak naprawdę, dopiero wtedy zaczyna się wszystko przeżywać. Nogi jak z waty, każdy krok stawiany z ogromną ostrożnością, trzęsące się ręce, walące jak oszalałe serce, i zalewany falami adrenaliny mózg. Lał! Ale odjazd, ale czad.
Jak to wszystko wyglądało z boku? Proszę zeskanować kod QR albo wejść https://infoplocktv.pl/?s=mosiele i samemu stwierdzić, czy jestem zdrowy psychicznie, czy może jednak nie.
Roland „Longiszu” Bury
PS. Tuż po mnie skoczyła moja młodsza córka Wiktoria, która na tamten czas była najmłodszą osobą skaczącą w tym miejscu (12 lat, 10 miesięcy i 10 dni).
PS. 2 Następnego dnia rano wybraliśmy się na rafting po Zambezi, co było kolejną pozycją z listy.
PS. 3 Większość rzeczy z listy „do pięćdziesiątki” udało mi się zrealizować. Skoczyłem ze spadochronem z 4000 m, zobaczyłem goryle górskie, wszedłem na Kilimandżaro itd. To czego zrobić się nie udało, trafiło na listę „do sześćdziesiątki” i niektóre pozycje są już odhaczone.